
Kontrowersyjna granica, czyli słów kilka o intelektualnej przyzwoitości społeczeństwa
O filmie Agnieszki Holland mówi się dużo i głównie źle. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie. Internet sensacjami się toczy, a im skandaliczniej, tym głośniej. Nie dziwi zatem, że na każdym kroku napotkać można porównania narracji Pani Holland do nazistowskiego kina propagandowego (nie wiem, nie widziałam) a występujących w jej utworze aktorów do niesławnej postaci Igo Syma. Film „Zielona granica”, uznany w Wenecji za wartościowy, realistyczny i niezwykle poruszający obraz ukazujący jeden z największych problemów współczesnej Europy, w Polsce został rzucony na potępieńczy stos jeszcze przed wieczorem premierowym. Co ciekawe, to nie znawcy sztuki filmowej odmówili mu wszelkich walorów, lecz niestroniąca od skrajnie ideologicznej interpretacji rzeczywistości władza.
Na temat samego dzieła Agnieszki Holland wypowiedzieć się nie mogę. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty i dość chyba oczywisty. Premiera polska „Zielonej granicy” miała miejsce zaledwie dwa dni temu. W kraju, w którym mieszkam, film nie jest jeszcze wyświetlany, więc wszelką wiedzę na temat tego, co wspomniany obraz zawiera, czerpię z jedynych dostępnych źródeł, czyli wypowiedzi publikowanych w mediach różnego typu. Można by powiedzieć, że brak możliwości zapoznania się z utworem nie powinien być tutaj żadną przeszkodą, nie jestem bowiem przypadkiem odosobnionym. Wielu z tych, którzy mają już na temat produkcji wyrobione zdanie, wraz z łaskawie nam panującymi na czele, nie tylko samego filmu nie widziało, ale wręcz nawet nie ma zamiaru go oglądać. Jednak jako osoba lubiąca wyrobić sobie własną opinię na każdy temat, oceny osiągnięć kinematograficznych Pani Holland i jej okrzyczanego już przez obrońców narodu aktu zdrady polskich świętości ze wspomnianych wcześniej powodów zaniecham. O czym zatem mogę w odniesieniu do „Zielonej granicy” powiedzieć? O tym, jaki obraz władzy i społeczeństwa wyłania się z dumnie wygłaszanych publicznie komentarzy. I wierzcie czy nie, ale tak ogromnego wzburzenia nie czułam od dawna.
Ociekające nienawiścią głosy potępienia są tym lepiej słyszalne, w im bardziej bezkompromisowych słowach się je wygłasza. Specjalnie nie mówię tu o ubieraniu myśli w słowa. Bo jak można o rozwagę w postępowaniu posądzać oficjalnego urzędnika państwowego, który do obywateli swojego kraju przyczepia znane z pierwszej połowy XX wieku hasło walczącego o przetrwanie państwa podziemnego? Nie, Panie Duda, w naszym stuleciu, bądź co bądź, Bogu ducha winne świnie nie siedzą w kinie. Nie ten czas, nie ta rzeczywistość, nie ten obiekt nienawiści. A na szerzeniu nienawiści, nawet w odniesieniu do własnego brata, znają się rządzący jak nikt inny na tym łez padole.
Zastanawiałam się często, z czego wynika tak niezwykła podatność społeczeństwa na to, co władza przekazuje w najbardziej prostacki, często wręcz w niewyobrażalnym stopniu wyzuty z wszelkiej moralności sposób. Po lekturze, o ile można tak o tym mówić, komentarzy zamieszczanych pod wypowiedziami polityków, recenzjami krytyków filmowych, czy oznakami wsparcia dla światowej sławy polskiej artystki mam tylko jedną odpowiedź – ignorancja. Bo jak inaczej nazwać fakt potępienia czegoś, czego się nawet poznać nie starało? Nie, nie chodzi tu o brak zrozumienia. Podjęcie próby zgłębienia tematu to już krok godny pochwały. Jednak z tożsamością narodową u nas tak samo, jak ze świętością kościoła rzymskiego – choćby i co druga parafia Dąbrową Górniczą się nazywała, nie zejdziemy z barykady, bo nie będzie Niemiec z Holle(a)ndrem pluł nam w twarz.
Lecz nie jest to niestety koniec listy naszych grzechów. Choć może powinnam raczej powiedzieć, że nie jest to koniec możliwych do wbicia w oko bliźniego drzazg. Jedną z ulubionych, wyniesionych przez elity polityczne na wyżyny wątpliwej sztuki zabaw, jest rozliczanie nas za czyny naszych przodków, a raczej za samo ich, a w konsekwencji tego nasze, pochodzenie. Ludzie mówią, że w każdej rodzinie trafia się czarna owca. Jeśli jednak miałabym być pociągnięta do odpowiedzialności za czyny niektórych z mojego rodu lub, nie daj Boże, poddana osądowi za moje z dziada pradziada pochodzenie, to zmiłuj się, Panie, nad moją duszą.
Zapoznając się z wypowiedziami na temat filmu „Zielona granica”, myślałam, że na rozważaniach o ignorancji i zaślepieniu wiarą w świętość swej narodowej przynależności połączonej z chorobliwym narcyzmem się zakończy. Jednak Agnieszka Holland nie odtworzyła obrazu przeszłości, a przedstawiony na ekranie problem nie został rozwiązany. Wzbudzony przy tych wydarzeniach kurz nadal unosi się wysoko i spowija odpowiedzi na nie zadawane dotychczas głośno pytania, w tym jedno, które odsłoniła najpóźniej, jednak w kontekście premiery dzieła Agnieszki Holland w samą porę, kwestia wizowa – ile warte jest ludzkie życie i kto dał rządzącym prawo, by wyznaczać na nie cenę?

