.. i nic nie było już takie samo ..
A więc nie żyje.
Nie, to nie jest możliwe. Przecież widzieliśmy się rok wcześniej. Nic mu nie dolegało. Oczywiście, pora świąteczna, to pora chorób, nawet jeśli wirus z początku drugiego dziesięciolecia wymazał ze słownika użytku publicznego jakiekolwiek inne warianty. Fakt, pokasływał, ale to jak zawsze. Za dużo papierosów, za mało troski o samego siebie. Przebyte w dzieciństwie choroby też nie pozostawiły ciała w możliwym do całkowitej regeneracji stanie. A mama mówiła – szalik i czapka. Tak, mama zawsze mówiła. Raz się przytrafi i do końca życia pozostanie.
Do końca życia.
I koniec przyszedł, tak powiedzieli lekarze. Tak mówili od pierwszych godzin. Że to w zasadzie walka o minuty. Żona w domu, pogrążona w strachu i rozpaczy, czuwała nad snem nieświadomych nadchodzącej tragedii dzieci. Matka krążąca pod murami szpitala, licząca na cudowne ręce lekarzy i działanie stosowanych przez nich medykamentów. Ojciec ze schorowanym sercem nieudający nawet, że jest dzielnym mężczyzną.
I ja.
Tak daleko. Tak bardzo daleko, za tym morzem, które w nocy, bez wcześniejszego planu, można było jedynie objechać.
Mój mąż to dzielny mężczyzna. Widząc moją zalaną łzami twarz, bez zastanowienia zaczął pakować najpotrzebniejsze rzeczy do samochodu. Całe szczęście, myślałam, że Kicek odeszła cztery miesiące wcześniej. Nie musiałam się tym razem o nią martwić. Martwiłam się tylko o niego.
Podczas tej szaleńczej wyprawy przez, zdawałoby się, pół świata, rozpamiętywałam wszystko, co podczas ostatniej rozmowy powiedziałam. Owszem, wysyłałam życzenia urodzinowe, imieninowe, telefon raz na kilka miesięcy, wizyta w wigilię. Na moje urodziny, które wypadły zaledwie dwa tygodnie wcześniej, nie dostałam życzeń. Nie zadzwonił, jak czynił to nawet wtedy, gdy wiedział, że jest już mocno spóźniony. Ja mu powiem, jak się zobaczymy, oj, ja mu powiem.
Nie. Nie powiesz. Przynajmniej nie prosto w jego oczy.
Od rodzinnego miasta dzieliło mnie już niewiele. Zaledwie trzy godziny drogi. Jedenasta godzina podróży minęła i pozwoliła oswoić się z tym dławiącym w gardle lękiem. I wtedy zadzwonił telefon. Cel podróży się zmienił. Nie jechaliśmy już do szpitala. Nie byłoby łóżka, przy którym moglibyśmy stanąć. Nie byłoby pacjenta, którego można by chwycić za rękę i szepnąć do ucha, że ma się ogarnąć i wracać, bo mała Ala jak co roku czeka na Mikołaja i tatuś musi odebrać od niego telefon. Stefek potrzebuje partnera do nowych zestawów klocków, a Helenka.. Helenka niewiele zapamięta.
Nie, nie było już strachu, tak jak nie było już pośpiechu. Świat się zatrzymał wraz z pierwszym wydzierającym się z gardła krzykiem.
I tak właśnie miałam pierwszy raz od roku zobaczyć mojego brata – w dębowym pudełku, pogrążonego we śnie, z twarzą spokojnego, acz bacznego anioła stróża.

